Obudziły mnie delikatne promienie słońca wpadające do mojego szarego pokoju spomiędzy żaluzji. ,,Pierwsze tak mocne i ciepłe w tym roku” - pomyślałem i na samą myśl o zbliżającym się lecie nabrałem sił na wstanie z łóżka i choć tegoroczna zima odebrała mi mój odwieczny optymizm czułem, że trwający już od miesiąca dzień polarny odda mi zdobyte wysiłkiem całego mego serca wartości. Początek czerwca dla każdego w Norylsku był początkiem czegoś nowego, szansą na osiągniecie celów utraconych zimą. Z nadzieją postawiłem gołą stopę na zimnej posadce z linoleum nie wymienianej od samego początku historii tego mieszkania. Niektóre z dziur, które w niej powstały sięgają zapewne czasów mojej prababki, której cudem udało się zdobyć to mieszkanie by być bliżej męża pracującego w Norilsk Nickiel - ogromnej fabryce zajmującej się wydobywaniem niklu i palladu. Tam zresztą też pracował później mój dziadek i ojciec, oboje zginęli w nieznanych nikomu okolicznościach. Wychodząc do pracy już z niej nie wrócili, czasem miewam sny o tacie. Wspinam się tam razem z nim na wielką górę wyglądem przypominającą naszą Norylską Golgotę, jednak to nie była ona, na jej szczycie nie było pomników upamiętniających poległych a ogromny wodospad pełen cieszących się słońcem i wysoką temperaturą ludzi, niebojących się wejścia do wody. Ten utopijny obraz za każdym razem niszczyły szaro bure poranki w zniszczonym przez lata Norylskim bloku, pięć kilometrów od tętniącego życiem centrum. Wchodząc do malutkiej kuchni wyposażonej jedynie w piecyk mały stolik i lodówkę, poczułem narastający głód. Nie mieliśmy zbyt dużo jedzenia jednak mama obiecała dziś przyrządzić szczi czyli zupę z dosłownie wszystkiego. Jedyne co było w niej zawsze to kapusta, kwaszona lub o wiele rzadziej w tych rejonach, świeża. Nie było to najlepsze danie, jeśli chodzi o smak jednak było sycące oraz proste i tanie do przyrządzenia. Jedliśmy tą zupę przez prawie całą zimę, teraz gdy temperatury z każdym dniem robiły się coraz większe była szansa na jedzenie bardziej różnorodnych posiłków niż zupa z resztek. Po śmierci ojca ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, gdy jeszcze był z nami jego praca pozwalała nam na mieszkanie w centrum i życie na naprawdę wysokim poziomie. Potem musieliśmy przeprowadzić się na ulicę Zavodyskoya gdzieś na uboczu, z dala od przyjaciół do mieszkania po dawno zmarłej prababce. Z okien małego pokoiku, w którym mieszkała moja matka był widok na jeden wielki błotnisty plac, z mojego okna zaś rozpościerały się szare brudne kamienice. Przyzwyczaiłem się do tego widoku, do przyjaciół chodziłem piechotą, choć czułem się tam już niemile widziany. Oni wszyscy ciągle mieli pieniądze, rodzice zabraniali im ze mną rozmawiać bojąc się rzekomej “klątwy” która ciąży na mojej rodzinie. Nie mogąc doczekać się posiłku postanowiłem wyruszyć na dłuższy spacer. Pogoda w tej części świata nigdy nie rozpieszczała nadmiernymi upałami, był początek czerwca a temperatura wynosiła ledwie pięć stopni Celsjusza. Zakładając wieloletnią kurtkę w kolorze butelkowej zieleni, zacząłem rozmyślać o mojej przeszłości, nie chciałem pracować w fabrykach. Boję się tego i nie chcę zostawiać matki, dlatego muszę tu zostać. Zresztą nawet jeśli bym chciał wyjechać, to raczej dostępne jest dla bogaczy, ludzi z klasą i rublami w kieszeni. Norylsk jest miastem zamkniętym, jedynymi osobami upoważnionymi do wjazdu tutaj są Rosjanie z krwi i kości bądź Białoruscy przedsiębiorcy. Wydostać się stąd zaś można jedynie samolotem lub statkiem, co i tak utrudniają władze i brak oszczędności. Zmuszony więc jestem by tu zostać, dzierżyć los moich przodków truć się zanieczyszczonym przez lata wydobywania szkodliwych pierwiastków powietrzem. Letni dzień przywitał mnie mroźnym podmuchem wiatru, zmuszając do zapięcia zniszczonego suwaka mojej kurtki. Promienie słońca odbijały się od wiecznych kałuż pozostałych po roztopach, ominięcie ich było wręcz niemożliwe. Moje ciało przeszył dreszcz, gdy zimna i brudna woda wlała mi się do buta. “Świetnie, wręcz cudownie” - pomyślałem i poszedłem dalej. Za każdym razem, gdy wychodzę z domu staram się iść nie zatartymi jeszcze szlakami, nie zwracać uwagi na nazwy ulic i sens kierunku, w którym idę, jednak za każdym razem mój spacer kończy się w tym samym miejscu. Pod stopami Norylskiej Golgoty. Nigdy nie wchodzę na górę, zawsze stoję tu na dole, wiem, że wejście tam złamie mnie na nowo, wiem, że choć to nigdy nie była moja wina będę czuł się winny, że nie pożegnałem go tak jak powinienem, nie czuję się godny by wstąpić na ziemię zalaną krwią tych biednych ludzi. Zostaje tu, bierny jak zawsze patrząc w niebo, jak zawsze pozwolę by tylko jedna łza spłynęła po moim policzku i jak nigdy nic wrócę do starego mieszkania, do matki, do codzienności, do teraźniejszości, w której nie ma miejsca na przeszłość, w której trzeba walczyć, walczyć po to, aby przetrwać, kolejną zimę, kolejną noc, kolejny dzień głodu i kolejny dzień pachnący trucizną powietrza. Tym razem jednak zostałem tu dłużej niż zazwyczaj, słońce delikatnie ogrzewało moją twarz a uczucie to było tak rzadkie i tak przyjemne, że najchętniej zostałbym tu w tym słońcu aż do jego ukrycia się za chmurami. W te rejony nie zapuszczało się zbyt wielu ludzi, zbyt blisko było stąd do ogromnych kominów wypuszczających rytmicznie ogromne kłęby czarnego dymu. Mogłem więc czuć się tu samotnie i bezpiecznie. Choć to drugie można by poddać dyskusji. Mój brzuch coraz bardziej dawał mi znać o głodzie, do przejścia miałem dwa kilometry. Ciepło słońca coraz mocniej zastępował mroźny wiatr. Ruszając w drogę powrotną usłyszałem jednak ciche i i niepewne kroki. Stanąłem jak wmurowany, pierwszy raz, odkąd tu jestem jakaś żywa dusza pojawiła się u podnóży góry. Już po kilku sekundach moim oczom ukazała się sylwetka dziewczyny ciemnowłosej i szczupłej. Patrzyła na mnie widocznie zdziwiona moim widokiem tak samo jak ja jej. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, albo bardziej to ja patrzyłem na nią. Coś w jej wyglądzie i zachowaniu mocno mnie przyciągało i zastanawiało zarazem. Stała zbyt daleko bym mógł zobaczyć jej twarz, obserwowałem więc jej mowę ciała. Patrzyła w niebo ze skrzyżowanymi rękami na klatce piersiowej. Zawiedziona, że nie jest tu sama, ale wyraźnie zaciekawiona ze wzajemnością moją osobą co jakiś czas przerywała swój rytuał i spoglądała na mnie. Choć to spotkanie trwało zaledwie kilka minut, zdawało się trwać wiecznie. Zwiałem, gdy tylko tajemnicza ciemnowłosa zaczęła iść w moją stronę. Poczułem strach przeszywający moje ciało na myśl o rozmowie z kimś obcym, szczególnie w tym miejscu. Bałem się pytań i odpowiedzi na nie, jakby krótka konwersacja zniszczyć miała cały mój umysł i dotychczasowe osiągnięcia, których i tak było niewiele. W domu przywitał mnie zapach gotowanej kapusty choć może to zapach, który wsiąkł już w stare zniszczone meble, firany i dywany. Dzisiejsze szczi było najlepszym jakie jadłem do tej pory, mama przyrządziła je ze świeżej kapusty pierwszy raz od początku zimy. Nie wiem, jak udało jej się ją zdobyć, czerwiec mimo rozpoczynającego się w nim ciepła nie był miesiącem świeżych warzyw dla mojej rodziny. Zawsze podziwiałem moją rodzicielkę za determinację i chęci by zapewnić mi jak najlepsze życie pomimo zła jakie każdego dnia życie rzuca nam w twarz. Ona od zawsze była silna, zawsze uczyła mnie, że siła powinna chronić naszą wrażliwość a nie ją niszczyć. Nasze słabości nigdy nie powinny być jasne dla nikogo, ale nigdy też nie powinny być ukryte. Norylskie zimy są trudne, gdy zamknięci w mieszkaniach przy pięćdziesięciocentymetrowych czarnych zaspach, staramy się nie umrzeć z głodu i zimna, lecz myśl o zbliżającym się lecie ma dodawać nam brakującego zdrowia. Nigdy nie widziałem, żeby płakała, czasem zanosiła się krzykiem, gdy skotłowane nerwy nagle pękały, ale zawsze potem zamykała się w swoim pokoiku i długo notowała coś w jej wieloletnim dzienniczku. Po tym wszystkim co przeszła i tym co przeżywa teraz, daje radę wykarmić mnie i siebie, zarabiać pieniądze na podstawowe rzeczy i mimo bólu zawsze się uśmiecha. Nigdy nie byłem z nią zbyt blisko, nie lubi rozmów, chyba że przy obiedzie, który uważa za odpoczynek. Wtedy zawsze prowadzi paradoksalny monolog ze mną, bo nie lubię jej przerywać, gdy widzę jak jej zmarszczki pojawiają się wraz z uśmiechem. - Byłam dziś w centrum, wstałam bardzo rano, bo obiecałam ci to szczi i chciałam zrobić ci niespodziankę. Mam nadzieję, że ci smakuje...- Tak mamusi jest przepyszne.- Wracając, głównym powodem mojej pobudki było to słońce przebijające się przez firany. Matko! To koniec zimy już na dobre, całe zmęczenie po nocnej zmianie mi odeszło, jak to ujrzałam...-zatrzymała na chwilę swoją wiązankę i spojrzała na mnie z wymalowanym na twarzy uśmiechem- widziałam Arielu, że byłeś na dworze, to bardzo dobrze korzystaj z tego słońca, póki jest, póki ten piekielny mróz ci go znów nie odbierze. Choć do zimy jeszcze dużo czasu, oh... dużo czasu- jej mina momentalnie zrzedła, wstała szybko od stołu i zniknęła w swojej sypialni.Robiła tak często, nigdy nie rozumiałem, dlaczego. Temat zimy musiał ją mocno poruszać a zasada ,,carpe diem” znikała, gdy tylko nadchodziła. Nie minęła nawet minuta od zamknięcia drzwi, a już można było usłyszeć zza nich szuranie ołówka o kartkę, dość szybkie i co jakiś czas agresywne. To znak, żeby po prostu się oddalić zabunkrować we własnym szarym pokoju i zająć sobą. Lubię rysować, nie mam do tego talentu jednak tworzenie czegoś własnego mnie uspokaja, przywraca poczucie przynależenia do świata. Zawsze chciałem rozwinąć mój warsztat, nie chcę jednak naciągać mamy na kolejne wydatki. Wystarczają mi te skrawki papieru i ołówek by na kolejne godziny zabunkrować się w pokoju rysując kolejne czarne postacie ze złowieszczymi uśmiechami które widywałem często w snach, męczących snach, których nie potrafiłem się pozbyć. Przelewanie ich na kartkę jest moją ucieczką, przed strachem, przed ich złowieszczym śmiechem kaleczącym moje uszy. Nie wiem skąd się wzięły, jednak widuje jej w mojej głowie już od dzieciństwa. Czasem wytykają mi moje wady, czasem po prostu patrzą i szepcą do mnie w nieznajomym języku. Skończone rysunki wsuwam zawsze głęboko pod tapczan, by nikt ich nie zobaczył szczególnie matka. Tak zrobiłem i tym razem, gdy moim oczom na papierze nie ukazała się tylko jego twarz, ale też cała postura szydzącego ze mnie demona z pustką w oczach. Przeraziłem się, poczułem się niebezpiecznie we własnych czterech kątach. One nigdy nie miały nóg, a tym bardziej rąk. To zawsze była tylko twarz. ,,Muszę stąd wyjść” - pomyślałem i szybko zarzucając kurtkę wybiegłem z bloku. Słońce znów rozpaliło moje policzki, niszczą przerażające wspomnienie. Odetchnąłem z ulgą i ruszyłem zdaje się niezatartymi jeszcze szlakami. Mijałem szare bloki, małe sklepiki i coś co udawać miało parki a było tylko błotnistymi placami. Teren nagle zrobił się coraz pustszy i zdałem sobie sprawę, że znów dotarłem do Golgoty... Zamyślony, skupiony na widoku demona wyłączyłem się ze świata i znów tu jestem. Widok góry kazał mi przypomnieć sobie o dziewczynie i choć myśl wydawała się absurdalna rozejrzałem się i ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem ją siedząca na ławce. Odsunąłem się tak by zniknąć z zasięgu jej wzroku, ale tak bym sam mógł na nią patrzeć. Może to dziwne, że przyglądam jej się z ukrycia, jej widok jednak sprawia, że coraz bardziej nie rozumiem świata, a fakt, że przebywa akurat tutaj dodaje temu tajemnicy. - Przecież cię widzę zza tego drzewa, po co się chowasz- roześmiany głos wystraszył mnie na tyle że podskoczyłem- a jeśli tym razem uciekniesz to pobiegnę za tobą- dodała wstając z ławki.Stałem jak wryty patrząc jak powoli zbliża się w moim kierunku, jej twarz wyglądała na smutną pomimo uśmiechu. Czarne włosy podkreślały bladą cerę i niebieskie oczy. Ubrana była widocznie w tak starą kurtkę jak moja, cała reszta jej stroju wyglądała na nową świeżo kupioną. Czarne porządne jak na Norylskie standardy kozaki i czarne spodnie pasujące do jej urody. Wyglądała jak zimowa noc, idealnie wpasowując się w naszą rzeczywistość. Chciałem coś zrobić, poruszyć się, powiedzieć jednak strach sparaliżował całe moje ciało na tyle że potrafiłem tylko bez wyrazu patrzeć na dziewczynę.- Ksenia jestem, nie zjem cię przecież- powiedziała wysuwając w moją stronę wychudzoną dłoń- a twoje imię mogę poznać?- Ariel- odpowiedziałem po chwili ciszy. <br>
Obudziły mnie delikatne promienie słońca wpadające do mojego szarego pokoju spomiędzy żaluzji. ,,Pierwsze tak mocne i ciepłe w tym roku” - pomyślałem i na samą myśl o zbliżającym się lecie nabrałem sił na wstanie z łóżka i choć tegoroczna zima odebrała mi mój odwieczny optymizm czułem, że trwający już od miesiąca dzień polarny odda mi zdobyte wysiłkiem całego mego serca wartości. Początek czerwca dla każdego w Norylsku był początkiem czegoś nowego, szansą na osiągniecie celów utraconych zimą. Z nadzieją postawiłem gołą stopę na zimnej posadce z linoleum nie wymienianej od samego początku historii tego mieszkania. Niektóre z dziur, które w niej powstały sięgają zapewne czasów mojej prababki, której cudem udało się zdobyć to mieszkanie by być bliżej męża pracującego w Norilsk Nickiel - ogromnej fabryce zajmującej się wydobywaniem niklu i palladu. Tam zresztą też pracował później mój dziadek i ojciec, oboje zginęli w nieznanych nikomu okolicznościach. Wychodząc do pracy już z niej nie wrócili, czasem miewam sny o tacie. Wspinam się tam razem z nim na wielką górę wyglądem przypominającą naszą Norylską Golgotę, jednak to nie była ona, na jej szczycie nie było pomników upamiętniających poległych a ogromny wodospad pełen cieszących się słońcem i wysoką temperaturą ludzi, niebojących się wejścia do wody. Ten utopijny obraz za każdym razem niszczyły szaro bure poranki w zniszczonym przez lata Norylskim bloku, pięć kilometrów od tętniącego życiem centrum. Wchodząc do malutkiej kuchni wyposażonej jedynie w piecyk mały stolik i lodówkę, poczułem narastający głód. Nie mieliśmy zbyt dużo jedzenia jednak mama obiecała dziś przyrządzić szczi czyli zupę z dosłownie wszystkiego. Jedyne co było w niej zawsze to kapusta, kwaszona lub o wiele rzadziej w tych rejonach, świeża. Nie było to najlepsze danie, jeśli chodzi o smak jednak było sycące oraz proste i tanie do przyrządzenia. Jedliśmy tą zupę przez prawie całą zimę, teraz gdy temperatury z każdym dniem robiły się coraz większe była szansa na jedzenie bardziej różnorodnych posiłków niż zupa z resztek. Po śmierci ojca ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, gdy jeszcze był z nami jego praca pozwalała nam na mieszkanie w centrum i życie na naprawdę wysokim poziomie. Potem musieliśmy przeprowadzić się na ulicę Zavodyskoya gdzieś na uboczu, z dala od przyjaciół do mieszkania po dawno zmarłej prababce. Z okien małego pokoiku, w którym mieszkała moja matka był widok na jeden wielki błotnisty plac, z mojego okna zaś rozpościerały się szare brudne kamienice. Przyzwyczaiłem się do tego widoku, do przyjaciół chodziłem piechotą, choć czułem się tam już niemile widziany. Oni wszyscy ciągle mieli pieniądze, rodzice zabraniali im ze mną rozmawiać bojąc się rzekomej “klątwy” która ciąży na mojej rodzinie. Nie mogąc doczekać się posiłku postanowiłem wyruszyć na dłuższy spacer. Pogoda w tej części świata nigdy nie rozpieszczała nadmiernymi upałami, był początek czerwca a temperatura wynosiła ledwie pięć stopni Celsjusza. Zakładając wieloletnią kurtkę w kolorze butelkowej zieleni, zacząłem rozmyślać o mojej przeszłości, nie chciałem pracować w fabrykach. Boję się tego i nie chcę zostawiać matki, dlatego muszę tu zostać. Zresztą nawet jeśli bym chciał wyjechać, to raczej dostępne jest dla bogaczy, ludzi z klasą i rublami w kieszeni. Norylsk jest miastem zamkniętym, jedynymi osobami upoważnionymi do wjazdu tutaj są Rosjanie z krwi i kości bądź Białoruscy przedsiębiorcy. Wydostać się stąd zaś można jedynie samolotem lub statkiem, co i tak utrudniają władze i brak oszczędności. Zmuszony więc jestem by tu zostać, dzierżyć los moich przodków truć się zanieczyszczonym przez lata wydobywania szkodliwych pierwiastków powietrzem. Letni dzień przywitał mnie mroźnym podmuchem wiatru, zmuszając do zapięcia zniszczonego suwaka mojej kurtki. Promienie słońca odbijały się od wiecznych kałuż pozostałych po roztopach, ominięcie ich było wręcz niemożliwe. Moje ciało przeszył dreszcz, gdy zimna i brudna woda wlała mi się do buta. “Świetnie, wręcz cudownie” - pomyślałem i poszedłem dalej. Za każdym razem, gdy wychodzę z domu staram się iść nie zatartymi jeszcze szlakami, nie zwracać uwagi na nazwy ulic i sens kierunku, w którym idę, jednak za każdym razem mój spacer kończy się w tym samym miejscu. Pod stopami Norylskiej Golgoty. Nigdy nie wchodzę na górę, zawsze stoję tu na dole, wiem, że wejście tam złamie mnie na nowo, wiem, że choć to nigdy nie była moja wina będę czuł się winny, że nie pożegnałem go tak jak powinienem, nie czuję się godny by wstąpić na ziemię zalaną krwią tych biednych ludzi. Zostaje tu, bierny jak zawsze patrząc w niebo, jak zawsze pozwolę by tylko jedna łza spłynęła po moim policzku i jak nigdy nic wrócę do starego mieszkania, do matki, do codzienności, do teraźniejszości, w której nie ma miejsca na przeszłość, w której trzeba walczyć, walczyć po to, aby przetrwać, kolejną zimę, kolejną noc, kolejny dzień głodu i kolejny dzień pachnący trucizną powietrza. Tym razem jednak zostałem tu dłużej niż zazwyczaj, słońce delikatnie ogrzewało moją twarz a uczucie to było tak rzadkie i tak przyjemne, że najchętniej zostałbym tu w tym słońcu aż do jego ukrycia się za chmurami. W te rejony nie zapuszczało się zbyt wielu ludzi, zbyt blisko było stąd do ogromnych kominów wypuszczających rytmicznie ogromne kłęby czarnego dymu. Mogłem więc czuć się tu samotnie i bezpiecznie. Choć to drugie można by poddać dyskusji. Mój brzuch coraz bardziej dawał mi znać o głodzie, do przejścia miałem dwa kilometry. Ciepło słońca coraz mocniej zastępował mroźny wiatr. Ruszając w drogę powrotną usłyszałem jednak ciche i i niepewne kroki. Stanąłem jak wmurowany, pierwszy raz, odkąd tu jestem jakaś żywa dusza pojawiła się u podnóży góry. Już po kilku sekundach moim oczom ukazała się sylwetka dziewczyny ciemnowłosej i szczupłej. Patrzyła na mnie widocznie zdziwiona moim widokiem tak samo jak ja jej. Patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę, albo bardziej to ja patrzyłem na nią. Coś w jej wyglądzie i zachowaniu mocno mnie przyciągało i zastanawiało zarazem. Stała zbyt daleko bym mógł zobaczyć jej twarz, obserwowałem więc jej mowę ciała. Patrzyła w niebo ze skrzyżowanymi rękami na klatce piersiowej. Zawiedziona, że nie jest tu sama, ale wyraźnie zaciekawiona ze wzajemnością moją osobą co jakiś czas przerywała swój rytuał i spoglądała na mnie. Choć to spotkanie trwało zaledwie kilka minut, zdawało się trwać wiecznie. Zwiałem, gdy tylko tajemnicza ciemnowłosa zaczęła iść w moją stronę. Poczułem strach przeszywający moje ciało na myśl o rozmowie z kimś obcym, szczególnie w tym miejscu. Bałem się pytań i odpowiedzi na nie, jakby krótka konwersacja zniszczyć miała cały mój umysł i dotychczasowe osiągnięcia, których i tak było niewiele. W domu przywitał mnie zapach gotowanej kapusty choć może to zapach, który wsiąkł już w stare zniszczone meble, firany i dywany. Dzisiejsze szczi było najlepszym jakie jadłem do tej pory, mama przyrządziła je ze świeżej kapusty pierwszy raz od początku zimy. Nie wiem, jak udało jej się ją zdobyć, czerwiec mimo rozpoczynającego się w nim ciepła nie był miesiącem świeżych warzyw dla mojej rodziny. Zawsze podziwiałem moją rodzicielkę za determinację i chęci by zapewnić mi jak najlepsze życie pomimo zła jakie każdego dnia życie rzuca nam w twarz. Ona od zawsze była silna, zawsze uczyła mnie, że siła powinna chronić naszą wrażliwość a nie ją niszczyć. Nasze słabości nigdy nie powinny być jasne dla nikogo, ale nigdy też nie powinny być ukryte. Norylskie zimy są trudne, gdy zamknięci w mieszkaniach przy pięćdziesięciocentymetrowych czarnych zaspach, staramy się nie umrzeć z głodu i zimna, lecz myśl o zbliżającym się lecie ma dodawać nam brakującego zdrowia. Nigdy nie widziałem, żeby płakała, czasem zanosiła się krzykiem, gdy skotłowane nerwy nagle pękały, ale zawsze potem zamykała się w swoim pokoiku i długo notowała coś w jej wieloletnim dzienniczku. Po tym wszystkim co przeszła i tym co przeżywa teraz, daje radę wykarmić mnie i siebie, zarabiać pieniądze na podstawowe rzeczy i mimo bólu zawsze się uśmiecha. Nigdy nie byłem z nią zbyt blisko, nie lubi rozmów, chyba że przy obiedzie, który uważa za odpoczynek. Wtedy zawsze prowadzi paradoksalny monolog ze mną, bo nie lubię jej przerywać, gdy widzę jak jej zmarszczki pojawiają się wraz z uśmiechem. - Byłam dziś w centrum, wstałam bardzo rano, bo obiecałam ci to szczi i chciałam zrobić ci niespodziankę. Mam nadzieję, że ci smakuje...- Tak mamusi jest przepyszne.- Wracając, głównym powodem mojej pobudki było to słońce przebijające się przez firany. Matko! To koniec zimy już na dobre, całe zmęczenie po nocnej zmianie mi odeszło, jak to ujrzałam...-zatrzymała na chwilę swoją wiązankę i spojrzała na mnie z wymalowanym na twarzy uśmiechem- widziałam Arielu, że byłeś na dworze, to bardzo dobrze korzystaj z tego słońca, póki jest, póki ten piekielny mróz ci go znów nie odbierze. Choć do zimy jeszcze dużo czasu, oh... dużo czasu- jej mina momentalnie zrzedła, wstała szybko od stołu i zniknęła w swojej sypialni.Robiła tak często, nigdy nie rozumiałem, dlaczego. Temat zimy musiał ją mocno poruszać a zasada ,,carpe diem” znikała, gdy tylko nadchodziła. Nie minęła nawet minuta od zamknięcia drzwi, a już można było usłyszeć zza nich szuranie ołówka o kartkę, dość szybkie i co jakiś czas agresywne. To znak, żeby po prostu się oddalić zabunkrować we własnym szarym pokoju i zająć sobą. Lubię rysować, nie mam do tego talentu jednak tworzenie czegoś własnego mnie uspokaja, przywraca poczucie przynależenia do świata. Zawsze chciałem rozwinąć mój warsztat, nie chcę jednak naciągać mamy na kolejne wydatki. Wystarczają mi te skrawki papieru i ołówek by na kolejne godziny zabunkrować się w pokoju rysując kolejne czarne postacie ze złowieszczymi uśmiechami które widywałem często w snach, męczących snach, których nie potrafiłem się pozbyć. Przelewanie ich na kartkę jest moją ucieczką, przed strachem, przed ich złowieszczym śmiechem kaleczącym moje uszy. Nie wiem skąd się wzięły, jednak widuje jej w mojej głowie już od dzieciństwa. Czasem wytykają mi moje wady, czasem po prostu patrzą i szepcą do mnie w nieznajomym języku. Skończone rysunki wsuwam zawsze głęboko pod tapczan, by nikt ich nie zobaczył szczególnie matka. Tak zrobiłem i tym razem, gdy moim oczom na papierze nie ukazała się tylko jego twarz, ale też cała postura szydzącego ze mnie demona z pustką w oczach. Przeraziłem się, poczułem się niebezpiecznie we własnych czterech kątach. One nigdy nie miały nóg, a tym bardziej rąk. To zawsze była tylko twarz. ,,Muszę stąd wyjść” - pomyślałem i szybko zarzucając kurtkę wybiegłem z bloku. Słońce znów rozpaliło moje policzki, niszczą przerażające wspomnienie. Odetchnąłem z ulgą i ruszyłem zdaje się niezatartymi jeszcze szlakami. Mijałem szare bloki, małe sklepiki i coś co udawać miało parki a było tylko błotnistymi placami. Teren nagle zrobił się coraz pustszy i zdałem sobie sprawę, że znów dotarłem do Golgoty... Zamyślony, skupiony na widoku demona wyłączyłem się ze świata i znów tu jestem. Widok góry kazał mi przypomnieć sobie o dziewczynie i choć myśl wydawała się absurdalna rozejrzałem się i ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem ją siedząca na ławce. Odsunąłem się tak by zniknąć z zasięgu jej wzroku, ale tak bym sam mógł na nią patrzeć. Może to dziwne, że przyglądam jej się z ukrycia, jej widok jednak sprawia, że coraz bardziej nie rozumiem świata, a fakt, że przebywa akurat tutaj dodaje temu tajemnicy. - Przecież cię widzę zza tego drzewa, po co się chowasz- roześmiany głos wystraszył mnie na tyle że podskoczyłem- a jeśli tym razem uciekniesz to pobiegnę za tobą- dodała wstając z ławki.Stałem jak wryty patrząc jak powoli zbliża się w moim kierunku, jej twarz wyglądała na smutną pomimo uśmiechu. Czarne włosy podkreślały bladą cerę i niebieskie oczy. Ubrana była widocznie w tak starą kurtkę jak moja, cała reszta jej stroju wyglądała na nową świeżo kupioną. Czarne porządne jak na Norylskie standardy kozaki i czarne spodnie pasujące do jej urody. Wyglądała jak zimowa noc, idealnie wpasowując się w naszą rzeczywistość. Chciałem coś zrobić, poruszyć się, powiedzieć jednak strach sparaliżował całe moje ciało na tyle że potrafiłem tylko bez wyrazu patrzeć na dziewczynę.- Ksenia jestem, nie zjem cię przecież- powiedziała wysuwając w moją stronę wychudzoną dłoń- a twoje imię mogę poznać?- Ariel- odpowiedziałem po chwili ciszy. <br>